Czego potrzebuje niemowlę?
Przygotowywałam kiedyś warsztaty o chwytliwej nazwie „ANTYwyprawka”. Długo zbierałam do nich materiały, kupiłam nawet dwie książki i przyjęłam od koleżanki nosidło – wisiadło, żeby pokazywać, czego nie kupować. Myślą przewodnią warsztatów miało być to, że noworodek, a później niemowlę potrzebuje naprawdę tylko bliskości, mleka i minimalnej pielęgnacji. Miało być o tym, że tonę gadżetów kupujemy bardziej dla siebie, a potem okazują się one zupełnie zbędne. Warsztaty nigdy się nie odbyły, ale moje przemyślenia na temat gadżetów w rodzicielstwie pozostały.
To prawda, że kupujemy za dużo przygotowując się do narodzin dziecka, szczególnie tego pierwszego. Naprawdę często słyszę komentarze mam: „Ależ łóżeczko to bardzo przydatny sprzęt. Trzymamy tam czyste rzeczy przyniesione z prania, zabawki i zapas pieluch”, „Wózek nie przydał nam się wcale przez pierwsze trzy miesiące, a teraz używamy go sporadycznie”. Grupy mamowe na Facebooku pełne są ofert: podkładka kąpielowa – oddam za paczkę chusteczek nawilżanych albo za darmo. Śpiworki, wałeczki, otulaczyki, ochraniacze na łóżeczko – weźcie to ode mnie, bo mi tylko dom zawala. O znikomej przydatności tych przedmiotów dowiadujemy się dopiero, gdy na świat przychodzi dziecko i ono zaczyna nam pokazywać, czego naprawdę potrzebuje. Oprócz grup sprzedażowych, nasze strychy, piwnice, garaże i pawlacze są cichymi świadkami naszych zakupów robionych na zasadzie: „Hmm, do czego to służy? Nie mam pojęcia, ale skoro znalazło się na dziale niemowlęcym, to widocznie jest potrzebne, bierzemy!”. Sama dokonałam takich zakupów tylko raz w życiu, przed urodzeniem pierwszego dziecka, a i wtedy, z powodów finansowych, mocno się ograniczałam. To właśnie wtedy w domu znalazła się rzeczona podkładka do kąpieli, użyta może dwa razy.
Większości modnych, popularnych gadżetów dzieciowych nigdy nie kupiłam. Ba, moje dzieci nie miały nawet tak podstawowych elementów wyposażenia jak łóżeczko! Najstarsza miała, wprawdzie dostane i to po kilkorgu dzieciach, stare drewniane łóżeczko. Przy chłopakach już się nie oszukiwaliśmy. Wiedziałam, że będą spali ze mną, bo karmienie przez sen jest o tyle prostsze. Zresztą na żadne dziecko nie wydaliśmy takiej masy pieniędzy, o jakie się polskich rodziców podejrzewa. Według artykułu Sylwii Szwed „Dziecko ssie kasę od małego. Ile nas kosztuje?” dziecko w wersji ekonomicznej od poczęcia do przedszkola kosztuje prawie 15 tysięcy złotych. Nie wydaliśmy tyle na żadne z naszych dzieci. Może dlatego, że dużo dostaliśmy po innych dzieciach, a na pewno mieliśmy dużo rozsądku w tych wydatkach.
Czego tak naprawdę potrzebują przychodzące na świat maluchy? Badania japońskich (sic! nie amerykańskich) naukowców dowodzą, że istnieją trzy czynniki warunkujące przeżycie noworodka: ciepło, mleko i miłość. To, co mnie w tym badaniu fascynuje to fakt, że naukowo potwierdzono, że miłość jest konieczna dzieciom do przeżycia. Intuicyjnie oczywiście bym tak powiedziała, ale miło, że autorytet nauki tę intuicję popiera.
Kierując się taką intuicją i taką wiedzą nigdy nie popierałam nadmiernego wyposażania noworodków. Idąc w odwiedziny do nowonarodzonego dziecka starałam się nie dokładać do chaosu przedmiotów, jakim już było otoczone ono i jego rodzice. Starałam się promować wśród młodych rodziców takie „gadżety”, które pozwalają zaspokoić te trzy podstawowe potrzeby noworodków. Wspierałam młode mamy w karmieniu naturalnym, propagowałam noszenie w chustach i nosidłach ergonomicznych, uczyłam masażu niemowląt oraz zachęcałam do intuicyjnego rodzicielstwa. Widząc w Internecie reklamy kolejnych wynalazków zwalniających rodziców z konieczności zajmowania się dzieckiem, po prostu się śmiałam. Albo złościłam się, czego to jeszcze nie wymyślą, żeby rodzice, którzy tak bardzo chcieli mieć to dziecko teraz nie musieli go już wcale dotykać. Szumiące misie, ciepłe „ręce” z materiału udające rękę rodzica, zabawki wydające odgłosy bicia serca, kołyszące się i bujające urządzenia mające naśladować ramiona rodziców, a nawet automatyczne „karmniki” – podajniki butelki z mlekiem.
W poprzednim akapicie używam czasu przeszłego, bo coś się zmieniło. Dla mojego trzeciego dziecka, a raczej dla siebie przy trzecim dziecku kupiłam jeden z tych wyśmiewanych przez siebie gadżetów. Jak do tego doszło? Okazało się, że Rafał jest w ciągu dnia tak absorbujący, że nie jestem w stanie nawet w minimalnym stopniu zadbać o swoje potrzeby. Nie mówię tu o gotowaniu obiadu czy robieniu prania, ale o podstawowych rzeczach jak skorzystanie z łazienki czy zjedzenie czegokolwiek. Po 30-40 minutach usypiania go na rękach, chodząc lub siedząc na piłce, odkładałam go do kołyski, a on się budził po 2 lub 3 minutach. Budził się niezadowolony, niewyspany i cała procedura uspokajania i usypiania zaczynała się od nowa. Mój, już i tak niezbyt zdrowy kręgosłup, zaczął odmawiać posłuszeństwa, odezwały się biodra, które już też kiedyś przeszły stan zapalny. Byłam przemęczona i sfrustrowana. Jeśli nie było ze mną innej dorosłej osoby w domu, bywałam głodna, a na pewno nieumyta i w piżamie przez pół dnia.
To nie tak, że nie próbowaliśmy innych sposobów, owszem, próbowaliśmy. Do chusty bardzo długo się przekonywał, a i teraz działa raczej na spacery niż w domu. Prób zachustowania było sporo, ale żadna nie zaowocowała drzemką, jak to się regularnie odbywało u starszego synka. Wyobraźcie sobie moją frustrację jako matki noszącej i doradczyni noszenia dzieci w chustach. Już myślałam, że jakiś kompletnie niechustowy egzemplarz mi się trafił. Na szczęście kolejne liczne próby odniosły chociaż częściowy sukces.
Moja kuzynka (dziękuję, Ewa), do której dotarły wieści, jakie dziecko mi się trafiło, podzieliła się sposobami, które podziałały z jej trzecim wymagającym synkiem. Powiedziała, że szumiącego misia dostaniemy od niej i poleciła elektryczną kołyskę – bujak. Bardzo drogi sprzęt. Zapewniała, że jest on tak poszukiwany na rynku, że odsprzedamy go prawie w tej samej cenie, kiedy przestanie nam być potrzebny. To był główny argument, który do nas przemówił. Ale mój mąż chyba po prostu bardzo chciał mi ulżyć w moim codziennym trudzie, bo zamówił sprzęt, gdy tylko go znalazł. Paczka dotarła dwa dni później i… zmieniło się moje życie! Nadal usypiam synka na rękach, najczęściej siedząc na piłce, ale moje wysiłki wynagrodzone są co najmniej czterdziestominutową drzemką. W jej trakcie mogę zjeść śniadanie (rano), wziąć prysznic (też rano), przygotować i zjeść ciepły posiłek w ciągu dnia, a nawet zrobić i rozwiesić pranie albo ugotować obiad. Dziecko śpi i jest wyraźnie szczęśliwsze, bardziej radosne między drzemkami, bo po prostu bardziej wyspane. Sen nocny też mu się poprawił, odkąd śpimy z szumiącym misiem. Widocznie takie stałe bujanie i szumienie jest mu na tym etapie potrzebne. Nie będę tu zachwalać funkcji i zalet tego sprzętu, bo nie po to ten post. Rzecz w tym, że sama dołączyłam do rodziców, którzy ratują się drogimi gadżetami i nie zrobiłam tego ze snobizmu, ale z rzeczywistej potrzeby, a może nawet desperacji. Nie wiem na jakiej zasadzie dawałam sobie kiedyś prawo do oceniania rodziców kupujących sprzętowe nowinki dla dzieci. Jak pisze Magdalena Komsta z Wymagające.pl: „Nigdy nie znasz całej historii”. Przyznaję, nie znałam i nie interesowała mnie żadna z historii stojących za zakupem takich wynalazków, aż mi się moja nie przydarzyła. Poradziłam sobie w tej sytuacji najlepszymi dostępnymi środkami. Inne strategie zawiodły, ta zadziałała. Czemu miałabym nie korzystać z tego, co sprawia, że jestem szczęśliwsza, zdrowsza i mam nawet czas i energię, żeby to opisać?
Moje najmłodsze dziecko nie ma łóżeczka, ma przewijak, którego nigdy nie użyliśmy i wózek, w którym leżało chyba 5 razy przez 2 miesiące, ale za to prawie wszystkie drzemki spędza w wypasionej kołysce imitującej jazdę samochodem albo skoki kangura 😉 Serio. I dobrze mi z tym!
Ps. A warsztatów ANTYwyprawka już chyba nigdy nie poprowadzę 😉